Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiem, co mnie nie widzi nie poznaje, zaciemnionym i odrętwiałym, w którym miłość bezimiennym jest tylko smutkiem, smutkiem aż po śmierć i po za śmiercią.
Moja matka!
Biedne stworzenie upokorzone, przybite, zeszpecone... a mimo to o jakiejś zastraszającej wielkości w którą wchodzę jak w miejsce święte, budzące dreszcze, jakby na własne ofiarowanie się.
Jestem jakby jej więźniem, na ziemię powalonym. Z głębin jej żrenie obumarłych. wyziera ku mnie własna moja, zamknięta w niej dusza.
A pokorna kobieta z ludu wymienia moje imię, powtarza je w ucho jej, które coraz więcej się nachyla.
Wtedy dwoje rąk podnosi się z nad kolan. Całe życie dokoła zatrzymało się w biegu, straciło swoje zabarwienie, zapadło się w nicość.
Czy jest też coś boleśniejszego od tego spojrzenia w którem światło zagasło?
Boleśniejsze są chyba te usta, które już ani słodyczy, ani kształtu ludzkiego nie mają, ani głosu ludzkiego.
Dwie ręce opadają na moją głowę, jakby bezkrewne były i bezduszne. A usta wymówić chcą imię moje, ale wydać mogą tylko szept niewyrażny.
Już ani przerażenia nawet nie czuję. Odeszło mnie wszelkie poczucie. Poznałem śmierć, jakiej może żaden człowiek śmiertelny nigdy nie pozna.

12. marca 1916. I jakże ty możesz teraz, jakże ty możesz dać mi tak drugi raz umrzeć?
Dziś dzień mych urodzin.

Mówiąc do badającego mnie lekarza:

104