Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Cośmy zrobili, nie odstanie się. Teraz musimy się rozstać, a odnajdziemy się potem. Oby pozwolił nam Bóg, żywym, czy umarłym odnaleść się w miejscu światła.”
Ale wypadło pożegnać się z matką śmiertelną, zanim poświęcono się nieśmiertelnej.
Przedstawiałem sobie, jak żegnali się ci skromni żołnierze, ochotnicy szesnastoletni i podchodzący w pięćdziesiątkę tam po wsiach tak smutnych — i wyobrażałem sobie matki stojące na progach, albo na rogach ulic, wyprostowane — z fartuszkami, układającemi się we fałdy.
I trwoga nie przestawała ściskać mi gardła. I jazda nie dość wydawała mi się szybką; a przecież każdy przystanek był mi jakąś prawie upokorzającą ulgą. A kiedy wszedłem między cienie gór, zamknąłem oczy, jakbym nigdy już z nich wyjść nie chciał.

Przegub mej ręki, jakby złamany. Ręka odpadła mi, jak rzecz zeschnięta.
Mam pragnienie. Usycham z pragnienia, całe moje ciało pragnie wody, całe ciało od grubego palca u nogi, tak mi gdzież dalekiego aż do krtani, pełnej metalu a nigdy nie zwilżonej. Daremnie proszę o łyk wody.
Łzy oka i pot skroni ściekają mi aż do warg. I spijam krople słone. I zdaje mi się, że spijam je ustami mojej matki, temi ustami zniekształconemi, ciężącemi na mnie, cierpiącemi we mnie, co sam tak się zniekształciłem.
Powiedzcie mi, czy istnieje straszniejsza agonia?

Straszniejszą ona od wszelkiej innej. Wracający ból jest jak żądło gadziny, wyciąga się i kąsa coraz głębiej.

100