Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niewymownie dziewiczego. Piękne niedomknięte usta wydają westchnienia, jakby serce rozpierał jakiś sen, który go ledwie nie rozsadza. Zwiastunie jutrzenki pozostań przez chwilę jeszcze! Pociesz mnie.
Ślepa siła nowych wciąż zmian w moich widzeniach nie da się zatrzymać.
Ciemnością dokoła mnie wstrząsają głuche uderzenia. Serce bije mi aż po mój kark obolały. Wszystko w ciele i w duszy przesuwa się. Nie czuję już kończyn mego szkieletu.
Czy dzieciństwo i starość są jednem tylko utrapieniem?
Widzę się dzieckiem pomarszczonem, widzę się małą bezsilną poczwarą, uwieszoną u piersi stuletnich.
A przecież poznaję się. A przecież w brzydocie nienaturalnej jest jakiś pobłysk podobieństwa, pieczęć jakaś pochodzenia, znak jakiś rodowy.
Co za strach przenika mi kości?
Grzmot dział wstrzęsa domem w posadach, oczy mi drgają w dołach.
Czy to drganie agonii?
Nie mogę umknąć. Nie mam ni brwi, ni powiek.
Ślepy, skazany na wieczyste widzenie.
Wy to wiecie, wy to wiecie. Nigdy nie oszczędzałem sił moich. Nigdy nikogo nie prosiłem, żeby mnie oszczędzał.
Ale tym razem proszę, tym razem błagam.
Oto zjawiła się! Wstała ze mnie, zlała się tym moim smutkiem, który nadto ciężył, żeby unieść się mógł aż do serca mojego.
A teraz podchodzi aż do kraju ócz moich, aż tam, gdzie u wszystkich ludzi napływa fala łez słonych.
Smuci się nademną, starzeje przezemnie, choruje przezemnie.

To moja matka.

93