cichu wstążkę od szarego cylindra i wsypuje w kapelusze całe solniczki, ciesząc się zawczasu złością towarzystwa.
Józef schodzi do kuchni i zgnębiony siada na zydelku.
— Kurczę z papryką, zrazy po nelsońsku, dwa antrykoty z rusztu, pularda po strzelecku, pół strogonowa...
Głos jego brzmi tak żałośnie, że pan Inocenty przestaje mięszać palcem kokilkę móżdżkową i obraca się do przyjaciela:
— Co się stało?
— Ona... tam jest!
— Kto? Ta... ta łajdaczka?
— Tak!
— Czego chce?
— Kurczęcia w pulardzie.
— Oślica!
I mistrz Inocenty zabrał się do przygotowywania żądanych potraw.
Józef siedział jak skamieniały.
Wszystkie wspomnienia z widokiem tej dziewczyny ożyły na nowo. Serce mu się w piersi tłuc zaczęło, jak ptak w zbyt ciasnej klatce. Czy ona miała nowego kochanka? może którego z tych panów, co tam na górze konjak piją...
Gdyby tylko miał odwagę zapytać się jej, czy go zapomniała i dlaczego odeszła, gdy miała wszystko, czego kobieta zapragnąć może.
Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/127
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
