Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tiens! Tiens! Rodzice Mańki mieli lokaja... — szydzi młodzieniec, podobny do hrabiego.
— Koniu Pana Jezusa... — ryczy amatorka francuszczyzny — nie każdego ojciec, jak twój właśnie, był kucharzem.
Rozmowa rozpoczęta w tym tonie, trwa dalej. Mężczyźni i kobiety prawią sobie impertynencje, dochodzące do grubjaństwa.
Kobiety zdejmują kapelusze i kładą je na pianinie. Mańka jednym palcem wystukuje: „mąż panem domu“, a Józef stoi pod ścianą, wpatrzony w tę ciemnowłosą dziewczynę, która nazwała go z taką bezczelną pewnością siebie „lokajem swoich rodziców“...
— Możebyśmy co zjedli? — proponuje delikatna blondyneczka, przezwana „trznadlem“.
— Kelner! No dalej, ten z pod ściany, a ruszże się i podaj kartę...
— Jakiś niedołęga...
— Zaspany!
— E nie, to mu pomada tak mózg wierci...
Karta tymczasem lata z rąk do rąk, wyrywana. wyszarpywana, podarta prawie na strzępki.
— Ja chcę kurczę w pulardzie! — decyduje nagle Mańka, zbliżając się do stołu — tylko dużo sosu, rozumiesz, dużo sosu!
I wszyscy dysponują razem, a w głowie Józefa powstaje straszny zamęt. Machinalnie