Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Siedzieliśmy w izbie, oświetlonej kopcącą świecą łojową, i myśleliśmy o przewrotności losu ludzkiego. Nagle wpadł do izby jeden z robotników i zdyszanym głosem zawołał:
— Biada! Biada! Czerwoni przyszli...
W tej samej chwili leśną ścieżką, poza domem, szybko przemknął jakiś jeździec. Okrzyknąłem go, lecz on w milczeniu popędził dalej. Koń był mi nieznany...
— Łżesz! — odezwał się ktoś z robotników. — To z pewnością jakiś Mongoł, a ty ze strachu już czerwonych zobaczyłeś!...
— Nie! to nie był Mongoł — bronił się wystraszony chłop. — Koń był podkuty. Wyraźnie słyszałem szczękanie żelaza o kamienie. Biada! Biada!
— Ta — ak! — przeciągłym głosem zauważył mój agronom. — Teraz to chyba i na nas przyszła kreska. Głupio się stało!
Nie mogłem oponować, gdyż p. Władysław miał zupełną słuszność. Sytuacja była głupia i... przykra.
Na szczęście jednak posłyszałem za oknem tupot koni i głos Mongoła, wołającego na mnie po rosyjsku. Przyprowadził konie, przysłane