Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gorochow zaczął przygotowywać się do jutrzejszej drogi, my zaś pokładliśmy się do snu w sąsiednim pokoju. Szepnąłem swemu towarzyszowi, żeby miał przy sobie rewolwer na wszelki wypadek, lecz agronom, chytrze się uśmiechając, w milczeniu wyciągnął schowane pod posłaniem rewolwer i siekierę.
— Ci dżentelmeni odrazu mi się nie podobali — szepnął mi do ucha. — Jutro pojadę tuż za Gorochowym i, jeśli mi się coś nie spodoba, wpakuję mu w kark „dum-dum“.
Nazajutrz o 7-ej rano ruszyliśmy w drogę. Agronom podążał za Gorochowem i jego damą, jadących na dobrych wierzchowcach.
— W jaki sposób państwo utrzymaliście swoje konie w tak dobrym stanie? — zapytałem.
— To nie są nasze konie, wypożyczyliśmy je od Kanina — odpowiedziała krótkowłosa dziewczyna.
Pomyślałem sobie, że Kanin wcale nie jest tak biedny, jak twierdził, skoro posiada wspaniałe konie. Za każdego wierzchowca bogaty Mongoł chętnie dałby tyle baranów, że rodzina Kaninych mogłaby istnieć przez cały rok.