Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

polowania. Jednemu z przewodników, prowadzącemu z sobą ciężarowego wielbłąda, rozkazałem jechać dalej, my zaś we trzech ruszyliśmy w stronę antylop, rozpraszając się w różne strony. Antylopy zatrzymały się zdumione, widząc konieczność przecięcia drogi trzem wielbłądom naraz i do tego w różnych kierunkach. Natychmiast zaczął się zamęt. Stado składało się co najmniej z trzech tysięcy antylop. Cała ta armja naraz zaczęła pędzić w różne strony, zbijając się w stada lub rozpraszając. Nareszcie z wielkim trudem antylopy podzieliły się na osobne grupy. Całemi kompanjami w dość sprawnych szeregach mknęły przed nami, lecz, widząc coraz to innego jeźdźca, powracały, aby znowu powtórzyć ten sam manewr. Jedna grupa, licząca okoła 50 głów, mknąc dwoma szeregami, pędziła wprost na mnie. Spostrzegłszy, że zaledwie jakieś 50 kroków dzielą mnie od nich, krzyknąłem i dałem ognia. Antylopy na mgnienie oka stanęły, jak wryte, później zaczęły się miotać w różne strony, skacząc przez siebie. Ta panika kosztowała je drogo. Wystrzeliłem cztery razy i zabiłem dwa piękne samce.