Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Młoda, szmaragdowa trawa wyjrzała z ziemi, błysnęły żółte, niby rozrzucone kawałeczki złotej blachy, kwiaty, niebieskie i liljowe gwiazdki i kielichy. Na modrzewiach bielały świeże pędy, wonne, posiadające przyjemny kwaskowy smak.
Nauczeni przez przewodników, jedliśmy miękkie pręty modrzewiowe, stęsknieni do jarzyn, których od roku nie widzieliśmy.
Nad stepami leciały na północ stada dzikiego ptactwa. Klucze żórawi i łabędzi, długie sznury gęsi i kaczek napełniały powietrze trąbieniem, klekotem i krzykiem.
O zachodzie słońca długo krążyły i opuszczały się na ziemię, przez nikogo nie płoszone, bo Mongołowie nie zabijają ptactwa.
Jedynym wrogiem niezliczonych stad ptasich był tu ród gronostajów i łasic. Skradały się ku kaczkom, czając się wśród kamieni i wpadały na swoje ofiary znienacka, wgryzając się ostremi ząbkami w barwne szyje przerażonych kaczorów.
Wśród zielonej trawy przechadzały się majestatycznie zakochane pary czerwonych gęsi — „ptaków-lamów“, otoczonych szczególną