Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podniósł głowę i drgnął. Zdarł konia, aż ten przysiadł na tylne nogi, a później zbliżył się do mnie.
— Co się stało na miłość boską? — pytał z trwogą w głosie. — Tatjana...
Uspokoiłem go, i pojechaliśmy razem dalej.
Gdyśmy wyjechali z krętej doliny Tajrysu do kotliny, w której stał klasztor, dziwny widok uderzył mnie.
Złocisto-różowe słońce zalało dziewicze śniegi stepów, przeciętych turkusową wstęgą zamarzniętej rzeki, a na jej brzegu z jakimś niepojętym spokojem wznosiły się wygięte dachy buddyjskich świątyń, czerwone, polerowane i złocone wieże, ściany i białe, ofiarne ołtarze. Nad klasztorem wznosiły się w nieruchomem powietrzu słupy zaróżowionego dymu i wzbijały się aż pod przezroczyste, mieniące się, jak perły obłoczki, płynące niby dumne łabędzie ku tajemniczej północy.
Panowała cisza niczem niezamącona; nigdzie nie było śladu żywej istoty, tylko milczenie tajemnicze, przejmujące i spokój panowały tu niepodzielnie.