Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściu z merinem oficer zachmurzył czoło i rzekł głosem, zdradzającym niepokój:
— Źle... źle! Musimy przedzierać się przez takie topielisko, a tu ci za każdym krzakiem i kamieniem będą czyhali Sojoci. Oj, źle, towarzysze...
Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał, i dlatego, nie zwracał zbytnio uwagi na nas, tem bardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałem a Sojotami. Był to niepiśmienny, ponury chłop ukraiński, który chciał się odznaczyć przed sowietami ujęciem znienawidzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojoci przeszkodzą mu w szybkiem dotarciu do rzeki Sejbi.
O świcie byliśmy już na koniach, jadąc razem z czerwonemi zbójami. Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jeźdźców sojockich. Za plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie z widełkami dla oparcie o ziemię przy strzale, który nigdy nie chybia celu.
— Poczekajcie! — rzekłem, zatrzymując oficera. — Pojadę rozmówić się z Sojotami.