Strona:Ferdynand Ossendowski - Dimbo.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słoń, stąpając ciężko i zlekka kulejąc, odszedł kilka kroków, lecz nagle się zatrzymał i patrzał na chłopca, jak gdyby namyślając się. Po chwili powrócił i, podszedłszy do Tulora, ostrożnie i nieufnie zaczął go obwąchiwać. Trwało to długo, aż wreszcie wyciągnąwszy trąbę, zaczął dmuchać mu w twarz i pomrukiwać łagodnie. Chłopak poklepał słonia po trąbie i, pożegnawszy go w ten sposób, poszedł zpowrotem ku rzece.
Słoń, cicho pochrapując, szedł za nim, dmuchając mu w kark i dotykając ciepłą trąbą ramienia chłopaka. Tulor wszedł do wody, a gdy słoń uczynił to samo, dobrze przemył mu ranę, nałożył na nią liści gojącej „gasamy“ i zalepił gliną.
— Idźże sobie wreszcie do domu, wielki Dimbo, dziki Dimbo! — uśmiechnął się chłopak, czując jak słoń ogarnia go trąbą i dmucha mu w twarz.
Z trudem zwolniwszy się, Tulor poszedł brzegiem Mituri, a dziki Dimbo, kulejąc, powlókł się za nim.