Strona:Ferdynand Ossendowski - Dimbo.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie upadł. Coś złapało go za tylną nogę i nie puściło. Słoń szarpnął się. Uczuł ostry ból i wydał przeciągły, chrapliwy ryk, który właśnie zbudził śpiącego chłopaka. Przerażone stado rzuciło się do ucieczki. Dorosłe i małe słonie pędziły na oślep, przedzierając się przez gąszcz i tratując krzaki i łamiąc cienkie drzewa. Słoń, szarpiąc się i jęcząc z bólu, pozostał sam. Przerażenie ogarnęło go, gdyż nie rozumiał, co schwyciło go i trzymało w straszliwym uścisku. Wkrótce przestał miotać się, bo najmniejszy ruch sprawiał mu nieznośny ból. Stał, zwiesiwszy uszy i trąbę, i od czasu do czasu porykiwał trwożnie.
Nagle podniósł uszy, wytężając słuch i wyprężywszy trąbę, wciągnął powietrze. Zwęszył natychmiast człowieka i posłyszał jego ostrożne,