Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wrzucał na kamień. Krew się zwarzyła wkrótce, i utworzyła dużo większych i mniejszych zczerniałych kawałków. Nad kamieniem podniosła się para i dym, a wróżbiarz, wichrząc na sobie włosy i brodę i szeroko roztwierając wyblakłe od starości oczy, jął krzyczeć przeraźliwym i urywanym głosem:
— Widzę w dymie krwawym i w oparach czerwonych... mogiły i bladą straszną śmierć... Przed nią idą ludzie, nie znam ich, nie są z naszych okolic... Idą i wrzucają do wody rzek i studni, do obór, do spichrzów ziarna choroby, co niszczy i zabija nasz lud... krwią, tylko krwią należy zwalczyć śmierć... Widzę, widzę to w czerwonych, krwawych oparach i dymie...
Chłopi stali, ponuro milcząc, głęboko zamyśleni. Umilkł wróżbita, i słychać było tylko ciche syczenie płomienia ogniska, lekki trzask spalonych kawałków zważonej krwi, przyspieszony oddech tłumu i szum sitowia nad jeziorem. Zdaleka dochodziły krzyki nocujących na jeziorze dzikich kaczek, głuchy ryk zbłąkanej krowy i ujadanie psów. Czerwcowa noc była pełna tajemnicy, zaczajona, gotowa ukryć wszelką zbrodnię i wszelki przejaw pierwotnej żywiołowej natury ludzkiej, i, zdawało się, że słuchała niewypowiedzianych myśli tego ciemnego tłumu, zalanego krwawymi blaskami ogniska. Mimowoli przeniosłem się myślą do tych prastarych czasów, gdy