Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

grobowa zapanowała w izbie. Słychać było oddech ludzi i lekki trzask palących się świeczek. Z po za ścian i przez jedyne małe okienko dochodził głuchy szum puszczy leśnej, — groźny, ponury głos... Podnosił się wiatr, gdyż po niebie sunęła czarna, obiecująca burzę i ulewę chmura.
Naraz doleciał nas zdaleka pełen zachwytu głos mnicha:
— Oto przyszedłeś, Panie, do oczekujących na Ciebie sług gotowych oddać swą krew ofiarną za grzechy ziemi!... Panie łaskawy, miłosierny, wszechmocny!...
Głos mnicha zbliżał się do chaty, to potęgując się do krzyku triumfalnego, to znów zniżając się do tajemniczego szeptu, pełnego ekstazy, zachwytu i trwogi.
Widziałem, jak zebrani zaczęli dygotać, szczękać zębami i nerwowo zaciskać ręce.
— Biada nam, biada!... szeptali drżącemi ustami i opuszczali powieki, by nie widzieć oblicza przybywającego Boga.
Las zaczął huczeć pod uderzeniami wichru, który wył i gwizdał. Wpadające do izby fale jego podmuchów, zmuszały płomyki świec do kołysania się w różne strony, przyczem to gasły, to znowu się rozpalały. Od tej gry światła przez ciemne oblicze Chrystusa przebiegały i miotały się po niem cienie, ożywiając oczy i usta. Zdawa-