Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wieśniaczek, przeważnie młodych i zupełnie niedoświadczonych
Przybywa jedna taka grupa wieśniaków na zarobek do wielkiego miasta. Rozpoczyna się chodzenie po biurach fabrycznych, uniżone pokłony, prośby o pracę. Lecz o nią trudno tym niepiśmiennym, naiwnym, półdzikim biedakom, którzy kłaniają się, padając do nóg każdemu stróżowi na fabryce, modlą się na widok nietylko świętego, lecz każdego wogóle obrazu, oprawionego w ramy, płaczą na głos lub wyją z rozpaczy. Tak przechodzą dnie. A w międzyczasie zjada się cały zapas żywności, przywiezionej ze wsi, wydaje się drobny zasób pieniędzy, wziętych na pierwsze dnie z domu. I oto pewnego wieczoru biedacy, młodzi wieśniacy i wieśniaczki, głodni i zrozpaczeni, muszą spędzić noc na ulicy.
Lecz tu mróz lub słota jesienna, przenikliwa i ponura, która pędzi bezdomnego człowieka tam, gdzie połyskują światła w oknach szczęśliwych „bogaczy!“ Dąży tam gromada biedaków... jak ćmy na ogień. Lecz policja baczy, aby „tacy nędzarze nie włóczyli się czystemi“ ulicami, a więc chwyta, odstawia do urzędu policyjnego, a, zrewidowawszy paszporty, odsyła w drodze łaski i opieki nad chłopem do „przytułku nocnego“.
Gdy w 1908 r. zwiedzałem te przytułki w Petersburgu, myślałem, że jestem nieprzytomny lub