Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Trębacz cesarski.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O świcie ranny czuł się jeszcze gorzej.
Porywał się wstać, bredził, sięgał rękami po bandaże, chcąc je zerwać, bo, widać, dotkliwie bolała go głowa, lecz oczu nie otwierał, coraz mocniej zaciskając, opuchnięte, nabrzmiałe powieki, zgrzytał zębami i prężył się cały, borykając się z niewidzialnym wrogiem.
Przybiegł cyrulik, pozostawiony przez pana Józefa we dworze, znowu choremu tętniącego gwałtownie pulsu dotykał i bicia serca słuchał, a potem głową kiwał i już nie twierdził, że wszystko jest très bien, bo rozumiał, że dusza z ciałem walczy, chcąc się wyrwać i uciec tam, gdzie niema ani trosk, ani bólów, ani żalu gorzkiego.
Długo wahał się Ferand, aż szepnął dziedzicowi do ucha:
— Można teraz po księdza posłać... Może, le bon Dieu...[1] pomagać...
— Umiera? — spytał pan Kobierzycki.
— Lekarz nigdy nie może powiedzieć: „umiera“, on tylko mówi napewno: „umarł“... — odparł imć Ferand.
Przybył ksiądz z Sakramentami, konającemu grzechy odpuścił, dał ostatnie olejem namaszczenie, w ręce włożył świecę gromniczną i modlić się zaczął narazie łacińskiemi, a potem prostemi, zrozumiałemi, z serca idącemi słowy:

— Boże miłościwy, Panie nasz i Stwórco! Odpuść odchodzącemu z tego świata bratu naszemu grzechy

  1. Dobry Bóg.