Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do cego, to zaraz ci — loch a jak gorzej pójdzie — to hyc do morza. Kamień tu srogi i wysoki, a war — nie brat i nie pobrat, zakręci, zawierusy i pochynie bez ostatku!...
— Słuchajno, chłopcze, jak się nazywasz?
— Kscono mnie Wojciechem, ociec tyz Wojciech z przezwiska Kubala. Kmiecie my ci z Hollenhaimu, co koło Ełka lezy, dzie są włości bratanka nasego pana. Podarował on mnie baronowi, nicem scygła cy kosa uconego, bo, godają ludzie, co pieknie spiwam!
— Zostaniesz szlachcicem, Wojciechu Kubala, jeżeli wiernie ojczyźnie posłużysz w ciężkiej potrzebie! — rzekł uroczystym głosem rycerz.
— Oj rety, mój panie, złoty, kochany! — zawołał uradowany pacholik. — A cóz to cynić mi wypadnie? Godajcie a wszyćko pzyłozę, ile pary w rękach i tchu w gardzieli!
— Musisz, nic o mnie nie wspominając, wszystkich naszych w pogotowiu trzymać, a jak powiem, kiedy i co trza robić, razem wszyscy za mną mają pójść — szepnął mu do ucha rycerz. — A powiedz im, że bez potrzeby na szwank życia ich wystawiać nie będę.
— Hi, hi, hi! — zaśmiał się w kułak paź. — Hi, hi, hi! Takie to syny, mój dobry panie, co one żadnej śmierci się nie ulękną! Bo to psia ich krew, one dawno musiały fajtać w strycku na szlemieniu i tylko bez niedopatrunku po ziemi się włócą. Ja ich znam rozbójów...
— To, widzę, bardzo zacna kompanja! — zauważył ze śmiechem pan Haraburda. — Znam takich bisurmanów! Siła z nimi dokazać można i dokażemy, jak Bóg na niebie!