Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zwykł jestem obyczajów stołecznych w ten sposób zawierania znajomości — odparł młodzian spokojnym głosem — lecz „z wilkami żyć — trzeba jak one wyć“, mówią w naszych stronach. Jestem Władysław Haraburda, towarzysz chorągwi pancernej wielkiego hetmana Stanisława Żółkiewskiego. Świeć, Panie Boże, nad jego duszą smętną!
— Ha! Toś taki?! — ryknął rotmistrz. — Toś z tych bohatyrów, co wodza opuścili?... Już cię mam! Patrzę i patrzę... Moderunek rycerski, ostrogi — srebrny dzwon, czarna szabla, rapcie krótkie... Wojownik wielki! A tu hyc, hyc; już zając za górą!
— O czem, waszmość, mówisz? — spytał, podnosząc brwi, Haraburda i nagle ostrożnie zdjął rotmistrzowi rękę z szabli, dodając:
— Nie imaj się, waszmość, jelca, bo słyszałem chrzęst w dłoni, może boli?
— Bracie, nie wywołuj wilka z lasu! — rzekł Tomaszek, figlarnie mrużąc oczy. — Straszliwie to sierdzisty rycerz! Ho, ho! Takiemu w drogę nie właź!
— Jestem rotmistrz lisowczyków — Jan Horb-Kiczyński! — wrzasnął zawadjaka.
— Z wielką modestją przyznaję się, że jestem towarzyszem tejże pancernej chorągwi, co i mój zacny przyjaciel, a nazywam się Tomasz Dubissa-Kraczak — odparł olbrzymi młodzian z ukłonem, a gdy się podnosił z zydla, zadarł głowę do góry, bo zawsze jakoś tak wypadało, że uderzał nią w pułap.
Sklepienie izby pana Fuggera było jednak dość wysokie, więc młodzian wyprostował się i stanął przed lisowczykiem w całej okazałości.
— No to już i ja się wywiodę! — zaśmiał się