Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaponkami i klamrami, szerokie pasy z tureckiego altembasu i proste, czarne szable, na rapciach wysoko podwieszone, — były całkiem niezwykłe dla wesoło nastrojonej rzeszy biesiadnej, coraz chętniej z cudzoziemska się noszącej.
— Gile oczy na nas wyłupiają, Tomaszku! — mruknął młodzian z blizną na twarzy. — Uważaj!
Przyjaciel uśmiechnął się pod wąsem i mruknął:
— Nie strachaj mnie, bo się miodem zachłysnę... Cobyśmy z tymi szwedzkimi drabantami uczynili, Wacku, gdyby tak do czego przyszło... po naszemu?! Hę? Jak suponujesz?
— Torba sieczki i flaki na wiechę! — rzekł cicho trzeci i błysnął jak u młodego wilka kłami. — Tylko teraz to już nie jest summa gaudio po tem, na co się człeczysko napatrzyło, chyba, że suplikę nader uniżoną zaniosą...
Dostojny jegomość, który wyjął już był kiesę, aby płacić za antałek węgrzyna, nagle schował worek do kieszeni i, błądząc obojętnym wzrokiem po izbie, przysłuchiwał się teraz coraz uważniej.
Korzystając z wszczętego w końcu winiarni śpiewu, młodzian, nazwany Władysławem, pochylił się niżej i mówił do towarzyszy:
— Po śmierci pana Sieniawskiego-ojca, stryj Wandy nie zechciał oddać mi jej! Za wysokie uważa dla mnie swoje progi!... Ale, przebóg, nie na takich natrafił jaśnie oświecony pan wojewoda! Ani ja się nie ugnę, ani Wanda cofać się nie będzie. Połączył nas nieboszczyk ojciec i woli jego zadość się stanie!... Dziś będzie gotowa do drogi. Umknę ją staremu panu Piotrowi... Przysłać ma tu do mnie Wanda pachołka z li-