Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem brygantyna, wydąwszy wszystkie żagle, do prujących powietrze białych ptaków podobne, lekko i szybko mknęła, płatając na zielone, warkliwe skiby grzbiety piennych, powichrzonych fal.
Gdy woddali, z morza wynurzać się zaczęły czarne zarysy wyspy, a po godzinie zmieniły się na spadziste skały, wyżarte przez bijące w brzeg bałwany, pan Haraburda wskazał żonie na obronny zamek z wieżami, blankietami, mocarnemi wałami, zbiegającemi aż ku krawędzi stromego spychu.
— Potężne to gniazdo! — zauważył. — Bez dużych kolubryn nikt nie zdobędzie tej twierdzy, chyba głodem zmoży przy długiem oblężeniu!
Istotnie, wyspa Filsanda stanowiła jednolitą skałę, od strony Ozylji bronioną przez szczerzące czarne, ostre kły rafy, a od morza — prostopadłą ścianą i wąską łachą piaszczystą, znikającą pod powierzchnią wody o kilka staj od podnóża.
Brygantyna, zatoczywszy szerokie koło, prześliznęła się wśród podwodnych kamieni i za nią natychmiast przeciągnięto gruby łańcuch żelazny, zamykający wejście do sporej zatoki, ukrytej pomiędzy spychami stromych zboczy. Stały tam na kotwicy dwie inne brygantyny, a miejsca starczyłoby na pięć, jak na oko osądził pan Haraburda.
— Moja armata wodna składa się z pięciu okrętów — objaśnił z uśmiechem, podchodząc do niego, baron Palen. — Tu mamy wraz z naszą brygantyną trzy, a dwie inne odbywają daleką pławbę. Alei Już mostek przerzucono, proszę drogich i szlachetnych gości do zamku!