Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wory twoje w złote piastry zaopatrzył i pismo ode mnie do beja Tandży dał!
Zkolei podniósł się ogromny mąż o twarzy aczkolwiek ciemnej, lecz okrytej jeszcze ciemniejszym sińcem koło oczu i na czole.
— Uderzyłeś mnie w wodzie, lecz zrozumiałem, żeś uczynił to dla uratowania mnie, abym, czepiając się płynących, nie pogrążył was. Jestem szeich Mohamed-ek-Mohtar. Gdy odjeżdżać będziesz, naczelnik mojej eskorty hojnie obdarzy ciebie, szlachetny cudzoziemcze!
W dwa dni później karawana pana Haraburdy wyruszyła z Agwedalu.
Wypasione wielbłądy sułtańskie kroczyły na północ, ku Tangerowi, czyli arabskiej Tandży, dokąd zrzadka przypływały okręty najbardziej chciwych i zuchwałych kupców angielskich i holenderskich.
Dwadzieścia dni dążyła karawana ku morzu, aż się oparła o pałac beja Tandży.
Odczytawszy list Azisa, wielkorządca gościnnie przyjął cudzoziemców, którzy musieli czekać na okręt białych ludzi. Wyglądali go cały miesiąc, chwilami już tracąc nadzieję.
Lecz los był miłościwy dla rycerza i jego towarzyszy.
Do portu zawinęła duża holenderska galjona, na którą za ciężkie piastry hiszpańskie wsadzono podróżnych. Po długiej pławbie galjona w Brugji rzuciła kotwicę.
Tu wzięto wszystkich na pokład hanzejskiego okrętu „Rugja“ i do Szczecina dowieziono. Dalej okręty Hanzy w r. 1627 nie chodziły w obawie przed