Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł, odprowadzany przez Maurów, chylących się do ziemi w niskich pokłonach.
— Jakiś możny wieprz! — mruknął Kubala.
Jeńców szybko podzielono na dwie partje. Jedną, złożoną z Hiszpanów i korsarzy z Sale, wyprowadzono, pozostawiwszy w izbie tylko gdańszczan pana Haraburdy.
Arabowie obchodzili się z nimi łagodnie, a więc sprytny Kubala bardzo rychło do konfidencji ze strażą doszedł i gadał bez przerwy, słowa arabskie po swojemu przekręcając. Czarni żołdacy pokładali się od śmiechu, słuchając wesołka.
— Śmiejcie się, rechoczcie, bisurmany, a przedni kuskus z baraniem mięsem przyniesiecie! Naćkamy się setnie! — mruczał półgębkiem chytry młodzieniec. — Powiedziałem im, jegomościu, że alem-ghela z Lechistanu najzacniej pracuje, gdy baraninę jada i winogronami zagryza na antypast...
— Śmiele z nimi z kopyta poczynasz! — zauważył rycerz.
— Odwaga — pół gry! — odciął się Kubala.
Nazajutrz gdańszczan rozkwaterowano w szałasach wpobliżu pałacu, budującego się dla Azisa-es-Rahmana.
Niebawem przybył opasły dostojnik, który, posługując się syryjskim niewolnikiem, mówiącym trochę po niemiecku i włosku, objaśnił pana Haraburdę, że syn sułtana kazał mu wykopać duże jezioro, a tak głębokie, żeby po niem mogła ucieszna karawela władcy pływać. Jezioro miało być czworokątne, a każda jego strona długa na czterysta kroków.
Napędzono wkrótce tłumy niewolników z oskardami,