Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Holz wcisnął kapelusz na okrągłą głowę i, zwoławszy majtków, spuścił łódź i odpłynął, z przyzwyczajenia pokrzykując na robiących pojazdami ludzi.
— Jeno, imć Wojciechu, nie zjeżdżajcie na brzeg, bo jakowaś awantura wam się przydarzy! Niespokojny z was duch, imć panie Kubala! Ot, przez wasze harce z okrętnikami „Karlskrony“ płyniemy teraz daleko, gdzie pieprz, podobno, dojrzewa i pomerańce na drzewach rosną!
Wyrzekłszy to, pan Haraburda chciał odejść, lecz Kubala zabiegł mu drogę i, patrząc badawczo w oczy, spytał:
— Gniewacie się, jegomość?
— Gniew uśmierza odwłoka, asanie! — odparł pan Władysław.
— Aha! To był gniew? A jegomość nic mi nie ukazał! — zawołał Kubala. — Wiem ci ja, że mocno nabroiłem i niełaskę na głowę pana sprowadziłem. Gryzłem się ja tem nie mało, ho, ho! Jeno chciałbym ja wiedzieć, chocia raz w życiu, co byłoby dla jegomości lepsze, czy żeby owy oczajdusza-Swen chodził jeszcze po ziemi, czy tak, jak jest, po gardle i — abgemacht!
Pan Haraburda zaśmiał się zcicha i, pochylając się mu do ucha, szepnął:
— Szkoda, żeś go do pięt nie obłupił ze skóry!
— A no, widzi jegomość! Tak to rozumiem, i na sercu mi teraz lżej! Już przyrzekam, że na brzeg wcale nie pojadę, chociażby jegomość mnie ze sobą brał. Ot co!
Młodzieniec wykręcił się na pięcie i pobiegł ku kasztelowi, wołając: