Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Podczas wczorajszej burzy zgruntowaliśmy nieco koło wyspy Terchelling, dotknąwszy zdziaru! Przy kilu puściły tarcice dna. Mam wodę w przednim rumie. Muszę naprawić uszkodzenie, bo pławba daleka! — odpowiedział kapitan.
Komendor, burknąwszy pozdrowienie, odbił od burty galjony.
— Arturze Holz! — zawołał kapitan.
Szyper, spokojny, bywały Niemiec gdański, oddawna na hanzejskich statkach pływający, podbiegł i czekał na rozkazy.
— Źle rozpoczęliśmy pływankę, szyprze! — zaczął kapitan.
— Niedobrze! — odparł, kiwając głową. — Tyle razy płynąłem koło Terchelling i...
— I nigdy nie gruntowałeś? — przerwał jego powolną mowę pan Haraburda.
— ...zawsze to samo — gruntowałem! — mruknął. — Zaklęte miejsce — ta wyspa Terchelling!
— Wiesz co, Holz? — zawołał, podchodząc do rozmawiających, młodzieniec o złocistych włosach i figlarnych oczach. — Miałem dziadka, który zawsze mawiał, że, ile razy przejdzie koło karczmy, to się upije. Nazywał tę karczmę — urzeczonem miejscem!
Mimo woli wszyscy parsknęli śmiechem.
— Komu do śmiechu, a drugiemu do zdechu! — zauważył pan Haraburda. — Dobrze, że mamy ze sobą Ottoboniego! Zagrzeje nam się pszenica w rumach, jak mi Bóg miły, zagrzeje! Będziemy zmuszeni jeszcze raz kotwiować, aby wietrzyć ją i suszyć. Szyprze, bierz szalupę i pędź, aby prędzej galjonę do naprawy wzięto!