Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeden z wystrojonych na modłę szwedzką młodzików zjadliwym, niedbałym głosem rzekł do swoich kompanów.
— Nabrali łupów, służąc w Moskwie na hańbę Polsce drugiemu Samozwańcowi i Mniszchównie, niedoszłej carycy, co męża od męża odróżnić nie mogła! Tacy to teraz do Warszawy napływają! Szlachciury z pod ciemnej gwiazdy, a za bene nati podają się buńczucznie!
Młody szlachcic powiedział to przyciszonym głosem, lecz ci „z pod ciemnej gwiazdy“ mieli uszy zagończyków, co słyszą nieuchwytne drganie ziemi, tętniącej pod kopytami dalekiego bachmata, plusk ostrożnie opuszczanego wiosła wśród szumiących oczeretów, udawane przez człowieka kwilenie ptaka, lekki szczęk szabli, muskającej strzemię. Posłyszeli więc odrazu słowa młodzika.
Wacek Mzura, połyskując w zawadjackim uśmiechu białemi kłami, szybko się obrócił i, patrząc na wystrojonego jak lala włoska panicza, kiwnął nań palcem:
— A chodż-no tu, mopanku!...
Młodzik, niby nie rozumiejąc, że do niego mowa, zaczął coś opowiadać swoim sąsiadom.
— Nie udawaj, mopanku, bo za uszy podniosę i do kąta, jak w infimie, na groch postawię! Chodź, chodź już tu!... Pięknie przeproś, układnie gadaj, może coś wskórasz tym razem.
Zapanowało milczenie. Biesiadnicy, zgromadzeni w izbie, wyczuli nowe zajście i czekali, co nastąpi.
— No, ruszaj się! — rzekł Mzura i gwizdnął, jak na psa.
Młodzik przybladł i po chwili odezwał się: