Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wały się i stanęły, a my ich dobilim! — domyślił się szyper. — Chwacko zapchalim ową gardziel, teraz któżta tam przechynie?
— Nikt! — odezwał się pan Haraburda. — Nikt, aż podniosą lub prochami wysadzą owych topielców.
Gdy czeladź ujrzała zamknięte wyjście z Wisby, zrozumiała że, przerywając ostrzeliwanie, komendant wziął Szwedów na wabia i kadłubami ich okrętów zatkał zatokę.
— Dla takowej zabawy to umrzeć słodko, nicem kubek okowity łyknąć! — zauważył młody mazur Szczurek, obszywając w płótno ciała zabitych towarzyszy. — Ciescie się zatem, brachy, że w taki poranek za ojczyznę się pomarło wam!
Ze szczytów skał żywiej zagrały rusznice piechurów szwedzkich, lecz kule nie dolatywały już.
Posławszy Szwedom kilka pocisków armatnich, „Zjawa Morska“, zhysowała żagle i odpływać zaczęła.
Pan Haraburda zamknął się w dunecie i, rozwinąwszy przed sobą mapę Bałtyku, myślał.
W rogu izby siedział nieodstępny towarzysz — imć Wojciech Kubala i, jak w słońce, patrzył w groźne, skupione oblicze rycerza.
Nagle pan Haraburda podniósł głowę, a oczy mu błysnęły drapieżną wesołością:
— Czyżbyś nie chciał, asan, do króla Gustawa-Adolfa na piwo wstąpić i do kompanji z nim się zaprosić? — spytał nagle.
Kubala oczy zmrużył i wzruszył ramionami.
— Z waszą dostojnością to i do kompanji z djabłem zaprosić się rad jestem! — rzekł.
— Cóż to, asan, wygadujesz! — udając oburzenie,