Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bijając się przez sieć zwikłanych korzeni i trawy, jak chyliły się rosnące na trzęsawisku krzaki, poruszały się rzęsy, okrywające niewidzialne „oczy“ — małe jeziorka, zaciągnięte wodorostami i liśćmi grążeli.
W pewnym miejscu natrafili na pasmo twardej ziemi, a na niej spostrzegli stratowaną przez ludzi trawę.
Ta zdradliwa, wąska łacha wyprowadziła, widać, ludzi nieobytych z tajgą północną, pełną zasadzek i niespodzianek groźnych na miejsce zagłady.
Tuż za nią bowiem zaczynało się głębokie jezioro, powleczone pływającą na jego powierzchni zieloną warstwą cienkiego torfu i zasnuwającą powierzchnię toni powłoką roślin wodnych.
Lis pełznął obok Romana leżąc na długich drągach, dających pewne oparcie, i obaj dotarli wreszcie do miejsca, gdzie tylko zielony kobierzec rzęsy okrywał otchłań jeziora. Tu się zatrzymali czując, jak warstwa torfu ugina się pod nimi, a woda z głośnym, złym sykiem wytryska przez sieć korzeni, mchów i traw.
Lis widział teraz wyraźnie duży krzak pochylony i co chwila chylący się coraz niżej, a obok — czarną plamę błota i rdzawo-brunatnej wody, nad którą bielała przerażona, blada twarz Haazego i ręka jego, kurczowo uczepiona korzeni wikliny.
— Rzemień! — syknął Roman i położywszy się na boku już odpinał sprzączkę.
Lis poszedł za jego przykładem. Związawszy dwa pasy Roman rzucił jeden koniec tonącemu.
— Brać ostrożnie, przymocować dobrze do ramienia i czekać! — rozległ się głos Lisa.
Haaze pochwycił jedną ręką rzemień, z rozpaczliwym wysiłkiem podciągnąwszy się na rękach, piersią oparł się na korzeniach krzaku i wykonał rozkaz.