Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostrożnością wybierając bezpieczne miejsca, ponieważ wychodzili już na trzęsawisko, pełne głębokich wykrotów, małych jeziorek i zwałów gnijących gałęzi, a nawet całych drzew, usychających na rozmiękłym torfie.
— Po co oni tam szli? — spytał Roman obejrzawszy się na gospodarza.
Ten wzruszył ramionami w milczeniu, uważnie rozglądając się po okolicy.
Las się skończył.
Przed przedzierającymi się przez bagno ludźmi odkryła się rozległa polana, szmaragdowo-zielona od młodych mchów, kobierców rzęsy, połyskujących w słońcu liści lilij wodnych, sitowia i tu i ówdzie rozrzuconych krzaków wikliny.
Urr zatrzymał się na skraju lasu, oparłszy łapy na korzeniach, wystających z ziemi, i patrzył przed siebie głośno wciągając powietrze.
— Szukaj! — rzekł do niego Lis.
Piesek nie usłuchał rozkazu. Stał zapatrzony przed siebie i chwilami drżał.
Roman chcąc zachęcić Urra postąpił kilka kroków naprzód, lecz gdy przerwała się pod nim nagle cienka warstwa torfu, wpadł w rozstępującą się pod nim otchłań czarnej wody i płynnego błota. Ledwie zdążył uczepić się ręką zwisającej gałęzi olchy i wydostać się na twardy grunt.
W tej chwili Urr zadarł głowę i jął ujadać a chwilami wył przeciągle i trwożnie.
— Pies spostrzegł, czy też dopiero zwęszył zaginionych... — szepnął Lis. Wdrapcie no się, Romanie, na tę olchę, może coś zobaczycie z wysoka?
Chłop szybko wlazł na drzewo, gdy w tej samej chwili rozległ się rozpaczliwy, słaby głos od strony krzaków, rosnących o jakie sto kroków od lasu.
— Doktór Haaze!... Ha-a-ze! — wołał zesłaniec.
Drżący, urywany głos odpowiedział mu natychmiast: