Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Roman z Garsą najzupełniej zastępowali go w gospodarstwie, więc mógł spędzać całe dnie na słońcu, dla rozrywki wiążąc nowe sieci i naprawiając stare.
Jakaś pewność, dojrzałe przeświadczenie podszeptywały mu, że praca jego obecna nie przyda im się już nad Ałgimem, że ktoś inny opuści tę sieć do nurtów rzeki i cieszyć się będzie widząc trzepoczące się w niej ryby.
Świadomość, że nieznany człowiek, rzucony na dziki brzeg rzeki, skorzysta z jego pracy, rozrzewniała go, więc z przyjemnością wiązał oka, zadzierżgał węzły i śmigał czółenkiem z nicią konopną snując mocną, gęstą sieć.
Wkrótce dreszcze ustąpiły, a wyczerpane złą gorączką siły zwolna powracały.
Pewnego razu, gdy słońce zapadało już za tajgę nad Kecią, Urr wybiegł poza zagrodę i jął ujadać wściekle.
— Cóż tam zwęszyło poczciwe psisko? — pytał pan Władysław podchodząc do niego. — Co? Może gdzieś w pobliżu zaczaił się „basiur“? A może bury „czałdon“ szuka dziupli z pszczołami? No, no, Urr, cóż tam takiego?
Szczekanie psa zwabiło Garsę. Przyglądał się Urrowi i mruczał:
— Węszy on ludzi... „Urusów“ węszy.
Lis wytężył słuch w oczekiwaniu, przypuszczając, że to, być może, przybywa Rodionow z Sieńką, jednak z jakąś dziwną trwogą spoglądał w stronę czarnej ściany boru.
Dopiero w godzinę potem z tajgi wynurzyli się nagle jacyś jeźdźcy, a za plecami ich widniały lufy karabinów. Długi wąż koni, obwieszonych tobołami i skrzyniami, postępował za nimi, popędzany przez innych ludzi.
Przybywający dostrzegli już dym osiedla, bo jeden z jeźdźców wstał w strzemionach i krzyknął:
— Która ścieżka biegnie do zaimki; nad rzeką, czy przez bór?!