Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z tundry nadbiegały znów inne głosy.
Tam wilki świecąc w ciemności krwawymi ślepiami śmigały tu i ówdzie, zawodząc drapieżnie i wyjąc krótko i groźnie.
Urr prowadził swego pana ku ukrytym w niedostępnych chaszczach polanom, gdzie odbywało się igrzysko, a Lis, przyczajony za drzewem, celnymi strzałami obalał sędziwe łosie o szerokich łopatach, rogate byki jeleni i kozły o sterczących rozwidlonych rożkach, ozdobionych perłami narości.
Zapuszczając się w tundrę tropił basiury, zapadające we dnie do chaszczy i oczeretów. Wynajdywał je po skrytkach czujny Urr, lecz i sam łowiec słyszał je z daleka, bo, porwane wiosenną wściekłością wilki kłapały rozgłośnie zębatymi paszczami. Piesek wywabiał je na płaszczyznę, a człowiek strzelał do nich z karabina i kładł trupem.
Coraz to nowe skóry rozwieszano w przewiewnej kleci, a pan Władysław, jak gdyby porwany gorączką łowiecką, kluczył po tajdze i tundrze niosąc śmierć jej wolnym mieszkańcom.
Pani Julianna z trwogą patrzyła na męża.
Nie uszła jej uwagi zamyślona, pełna niezwykłego uporu twarz jego i mocno zaciśnięte szczęki. Pewien szczegół zaniepokoił ją niewymownie. Spostrzegła bowiem, że pan Władysław mniej już się zajmował domem, jak gdyby życie, o które walczyli z takim trudem, stało się dlań obojętnym.
Zamierzała właśnie rozmówić się z mężem, gdy przed zagrodę zajechali konni Samojedzi z koczowiska, a jeden z nich — znajomy wyrostek, Bajsa, który w wolnych chwilach przechodził do Lisa na naukę, wbiegł do izby i zawołał:
— Nieszczęście! Dzieci po czumach zapadają na nieznaną chorobę... Gorączka je trawi, a ból gardła dusi. Umierają, giną jak muchy!
Pani Lisowa drgnęła, lecz opanowała wzruszenie i zapytała z niepokojem w głosie: