Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nieraz wśród pracy, albo podczas niedalekich polowań, stawał jak wryty i powtarzał z uporem:
— Ja nie mogę tu pozostawać aż do śmierci!
Świtała mu wtedy myśl o możliwej amnestii dla zesłańców polskich, lecz odpędzał ja jako zwodniczą, skłaniającą do gnuśnej bierności.
— Sam sobie dam amnestię! — zawołał pewnego razu w tajdze, gdy ślizgając się na nartach tropił stadko saren.
Wykrzyknął to tak głośno i stanowczo, że Urr, biegnący przed nim, natychmiast powrócił do niego i merdnąwszy ogonem z niemym pytaniem w piwnych oczach przyglądał mu się uważnie.
— Tak, tak, mój piesku! sam sobie dam amnestię i razem z Julianną porzucimy na zawsze tajgę, tundrę i cały Czin-War!
Urr pisnął i zwiesił ogon.
Od tego czasu w głowie zesłańca kiełkowała, kształtowała się i wzmagała myśl o wyrwaniu się na wolność, o powrocie do dużych miast, gdzie nie odczuwałoby się niewoli i gdzie można byłoby znaleźć pomoc we wszelkich okolicznościach życiowych.
Setki planów układał sobie w wyobraźni, lecz wkrótce odrzucał je, jako niewykonalne lub zgoła szaleńcze.
Gdyby był sam, skinąłby na Romana i powiedział:
— Słuchaj, Stary! Przedzierałeś się o chłodzie i głodzie przez tajgę. Powtórzmy to teraz razem. Pójdziemy przez tundrę i knieję na wschód. Będziemy czujni i przebiegli, ni to wilki stepowe, a chytrzy jak węże. Przedzierać się tak będziemy rok, dwa lata, aż w końcu dojdziemy do morza, gdzie znajdziemy okręty cudzoziemskie i — będziemy ocaleni, wolni, jak żurawie przelotne!
Uczyniłby tak z pewnością i dotarłby do celu, gdyby nie miał przy sobie Julianny...
Ona nie wytrzymałaby trudów i niebezpieczeństwa sza-