Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy nowej chacie coraz częściej teraz stawały rogate renifery, bo Samojedzi niemal codziennie przybywali do lekarki, a pani Lisowa nigdy nie odmawiała im pomocy. Wypytawszy za pośrednictwem Garsy o rodzaj choroby, układała w skórzanej torbie swoją apteczkę, wsiadała na osiodłanego renifera i jechała do dalekich koczowisk, a z nią — nieodstępny towarzysz, obrońca i sługa, głupkowaty, roześmiany parobek kulawy. Bez niego nigdzie się nie ruszała żona zesłańca. Zresztą nie mogłaby nawet uniknąć jego towarzystwa, Garsa bowiem kręcił się przy niej jak wierny pies i nie odstępował jej nigdy.
Pan Władysław z milczącym zawsze Romanem pracował w dolinie. Las dawno już zniknął pod toporami silnych drwali i w płomieniach leśnego pożaru. Teraz okopywano okopcone pnie i wypalano je do korzeni, a wyrywano i rąbano tak szybko, że karczowanie dobiegało już końca.
Pracujący nad Ałgimem ludzie nie tracili ani jednej wolnej chwili, byle tylko ulepszyć powstające gospodarstwo.
Czasową lekką kleć przerobili na spichrz i spiżarnię, nadbudowując na niej przewiewny strych, dla przechowania suszonych i wędzonych zapasów żywności; na głębokim potoku zbudowali dużą, opatrzoną w otwory skrzynię, w której umieszczono żywe ryby schwytane w sieci; otoczono nowe osiedle wysoką, mocną zagrodą z pluch i żerdzi świerkowych; postawiono ciepły kurnik, a w rogu dziedzińca ułożono okrągły stos porąbanego drzewa i stóg siana. Roman po nocach nawet, przy świetle lampki, w której palił się łój, zawsze coś majstrował, to robiąc mocne skrzynie na solone ryby i kadzie z klepek brzozowych, to znów żłobił koryta, aż wreszcie z pnia cedrowego wypalił czółno.
Pewnego razu, gdy wszyscy siedzieli już przy stole, w oczekiwaniu wieczornej strawy, posłyszano szczekanie psa.
— Zapewne znowu ktoś z Samojedów zachorował i posyła po mnie — rzekła pani Julianna podchodząc do drzwi.