Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niedźwiedzia. Ba — on by się was uląkł, boście straszliwie kosmaty... Wilku!
— Dajcie nóż, to ja w mig włosy poucinam! — zawołał zbieg.
— Do jutra poczekamy... — kiwnął głową Lis.
— Nie ufacie?
— Nie o to chodzi! — uśmiechnął się Lis. — Ino boję się, że po ciemku łeb sobie utniecie. Połóżcie się przy ognisku i prześpijcie, bo już niebawem świtać zacznie!
Wilk nie przeczył już i zwinął się na trawie przy ognisku. Zesłaniec rzucił mu wojłokowy koc, którym włóczęga owinął się natychmiast.
Usnął w jednej chwili, a Lis usiadł naprzeciwko i zamyślił się.
— Ha! — mruknął do siebie. — Jak widzę, po ziemi chodzą stokroć nieszczęśliwsi ode mnie. Takie to zagnane, zbiedzone, na śmierć wylękłe chłopisko!
Spojrzał na skuloną postać śpiącego katorżnika i uśmiechnął się dobrotliwie i rzewnie. Zapomniał już, że tak niedawno człowiek ten zamierzał go zabić. Dusza polskiego zesłańca zrozumiała ogrom męki zbiega i wszystko mu przebaczyła na zawsze.
Lis nie mógł spać tej nocy, więc nim słońce się wynurzyło spoza boru, ułożył plan dalszej pracy. Obudziwszy przybysza kazał mu rozpalić ognisko i zagotować herbatę. Po rannym posiłku zesłaniec wydobył z worka zapasowe spodnie zamszowe, ciepłą kurtkę, krótkie trzewiki wyrobu samojedzkiego i oddał nowemu towarzyszowi.
— A te swoje łachmany spalcie! — rzekł. — Tak mi się widzi, że mieszka w nich więcej wszy niż ludzi w dużym mieście!
Ujrzawszy roześmianą twarz przebranego już Wilka, zwrócił się do niego poważnie: