Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miejscu wyrwał się jednemu z nich z rąk i upadł na ziemię. To jakaś ciężka skrzynia. Ostry kant głęboko rozorał ziemię... A-a!... Teraz ten człowiek, co szedł z tyłu, przeszedł naprzód i obaj ciągnęli skrzynię za jeden koniec, by wyryła ona koryto w piasku...
Tak mruczał Duquesne, krocząc w kierunku śladów. Doprowadziły go one do głębokiej szczeliny, prawie jaskini, wywierconej niegdyś przez morze w skałach.
Tu Alfred ujrzał trzy duże, długie skrzynie, okute żelazem i pięć małych, obwiązanych mocnemi powrozami. Zoolog pochylił się i spróbował podnieść dużą skrzynię. Była ciężka...
— Ta-ak! mruknął i przeciągle gwizdnął.
Wprawne oko bojowego porucznika odraz poznało skrzynię z karabinami i nabojami.
— Tak! — powtórzył i znowu gwizdnął. — Ładny kawał, niema co!.
Zaczął majstrować przy jednej ze skrzyń, podważył deskę i zajrzał do środka.
— No taki — zamruczał — rozumie się — karabiny...
Wyszedł z jaskini i poszedł do domu.
— Powstanie Riffenów w hiszpańskiem Marokku... Ktoś nieznany dostarcza im broń... To źle, bo powstańcy mogą lada dzień zwrócić się przeciwko Francuzom... Trzeba uprzedzić władze... Poczty niema w Dżurf... Muszę sam pojechać i ostrzec najbliższe władze wojskowe... Zwlekać nie można... To — bardzo poważna rzecz...
Takie myśli przelatywały przez głowę Alfreda Duquesne, gdy powracał do wsi.