Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeździec oglądał skały. Na jednej z nich spostrzegł wydrapane nożem znaki i ślady ogniska tuż obok.
— Selim Kufar... — mruknął z uśmiechem zadowolenia. — To tu!
Usiadł na kamieniu i, wyjąwszy z woreczka, wiszacego na pasie garść prażonego prosa, zaczął się posilać.
Spojrzał na słońce i mruknął:
— Powinni wkrótce przybyć.... Pośpieszyłem się zbytnio, pędząc mego mehari od Nefud-Darte.
Wstał i przyglądał się wielbłądowi.
Wierzchowiec istotnie był bardzo znużony i wyczerpany. Leżał, wyciknąwszy szyję na piasku i patrząc wprost przed siebie nieruchomym, męczeńskim wzrokiem.
— Biedak mehari! — szepnął Arab. — Dostało mu się tej nocy!... Jak teraz powrócę na tak osłabionem zwierzęcu? Będę zmuszony dojechać do Kafa i nabyć innego....
Rozmyślania te przerwał szczęk kopyt końskich
Dochodził zdaleka, lecz siedzący w wąwozie człowiek, odrazu pochwycił go wprawnem uchem i odróżnił bieg czterech koni.
W kilka minut później trzech jeźdźców, prowadząc za sobą luźnego wierzchowca, wjechało pomiędzy skały.
Ujrzawszy powstającego na ich powitanie młodzieńca o wyniosłej postawie i śmiałych oczach zeskoczyli z siodeł i, przykładając dłonie do czoła, warg i piersi, mówić zaczęli poważnemi