Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Upadły na twarz tańczące bajadery i cofnęły się w ciemność, za posąg Szakti. Pozostała tylko kobieta w czarnym płaszczu. Jak widmo, jak tajemniczy nocny ptak, zaczęła krążyć dokoła kolumny z uwiązanym do niej młodzieńcem, postawiła u jego stóp mały koszyk, pełny kwiatów i zerwała z twarzy ofiary opaskę.
Na chwilę mignęła blada, piękna twarz i znikła w ciemności, bo padł na nią czarny cień, odrzucony przez potężną kolumnę, stojącą naprzeciw.
Kobieta wetknęła cienką laseczkę do koszyka z kwiatami i odeszła. Cisza zaczajona i trwożna zawisła w świątyni. Mogło się wydać, że nikogo nie było tu śród kolumn i potężnych murów, i że tylko cisza płynęła leniwym, ciężkim potokiem, znikając bez śladu i echa w otchłani nocy i bezdennego mroku, pod wysokiemi łukami sklepienia.
— Patrzcie! Patrzcie! — zaczął szeptać John Hallysway.
Z koszyka błyskawicznym ruchem wyślizgnął się mały wąż, za nim drugi i trzeci.
— To — surinam, mała surinam, ugryzienie której zabija w ciągu jednej minuty! — syczał szeryf. — To — surinam...
Węże tymczasem uniosły małe, płaskie głowy i sunąć zaczęły ku związanemu młodzieńcowi. Przy zwojach opadającego płaszcza węże zatrzymały się na chwilę, a potem wspinać się zaczęły fałdami tkaniny, podnosząc się wyżej, aż dotknęły obnażonej piersi młodzieńca.
Jęknął ponuro gong, i Hindusi tłocząc się i popychając, wybiegali ze świątyni. Wyszliśmy za nimi, poprzedzani przez szeryfa.