Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzywiać usta w szalonym skurczu potężnych mięśni i oczy mrużyć w dzikiej namiętności.
— Jeszcze się nie zaczęło wiosenne misterjum, — szepnął do nas szeryf, a nozdrza jego i usta drgnęły od wewnętrznego, stłumionego śmiechu.
— Cóż to za misterjum? — spytał szeptem kapitan Pawłowicz.
— Ludność trzech prowincyj wybiera najpiękniejszego z młodzieńców i ofiaruje go Szakti, która jest boginią odradzającej się natury, zwyciężającej śmierć — objaśnił szeryf z cichym śmiechem. — A jak się to odbywa, dżentelmeni sami ujrzą!
Tymczasem około kolumny zjawiło się kilka bajader, które zaczęły jakiś rytmiczny taniec. Wydało mi się, że to korowód rusałek pląsa w drgających promieniach księżyca, tworząc koła i wężowe sploty tanecznych szeregów. Powiewały w powietrzu lekkie białe tkaniny, migały krucze warkocze i połyskiwały bransolety i ciężkie naszyjniki na nagich bronzowych ramionach i piersiach tancerek.
Wreszcie w krąg tancerek wstąpiła jedna, okryta, z twarzą w zwojach czarnego płaszcza. Szła, prowadząc za sobą młodzieńca z opaską na oczach. Był obnażony do bioder, i biały płaszcz spadał mu od pasa do stóp. Na skroniach miał wianek z kwiatów szkarłatnych, płonących nawet w mroku świątyni. Jakieś złe przeczucia przeszyły mi serce i obudziły wspomnienia mego zagadkowego widzenia w samotnem bengalow w okolicach Ranczi. Czarna postać skrępowała młodzieńcowi ręcę powrozem i przywiązała go do kolumny.