Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przypominało raczej szkielet, powleczony zmarszczoną spaloną skórą.
Powróciwszy do Ranczi późnym wieczorem i przenocowawszy w jakimś hoteliku, ruszyliśmy z Sun Darem na północ. Tratwą przewieziono nasz powoz przez rzekę Kughli, wpadającą do zatoki Bengalskiej. Tu po raz pierwszy śród trzcin zobaczyłem krokodyla indyjskiego, czyli gawiała (Gavialis gangengensicus). Leżał nieruchomy, podobny do kloca drzewa, poplamionego mułem i wodorostami. Za rzeką droga stała się szerszą i lepszą. Częściej spotykaliśmy wioski tubylcze, złożone z ubogich szop bambusowych o dachach z liści palmowych. Ludność wszędzie witała Sun Dara z wielką czcią, zauważyłem kilka razy, że niektórzy wieśniacy całowali go po rękach.
Przed wieczorem przybyliśmy do miasta Hazaribah, gdzie zażądano odemnie okazania policji angielskiej mego paszportu.
— Tu musimy się rostać! — rzekł mi Sun Dar, gdy wieczorem spotkałem się z nim w umówionem miejscu. — Proszę jednak nie martwić się, gdyż urządzę pana bardzo wygodnie na dalszą podróż.
Nazajutrz rano przyprowadzono mi konia, a przed południem jechałem już z karawaną kupców, zdążających z towarami do najbliższej stacji kolejowej.
— Musimy przejść przez góry Gamy Ghat i dojść do miasteczka Gaja, — objaśnił mnie jakiś kupiec-Anglik.
Przed grzbietem górskim zanocowaliśmy w małej mieścinie, na brzegu błotnistej i giębokiej rzeczułki. Po wieczerzy poszedłem przyglą-