Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzy czarne żony Keramusa-Keita stały dokoła drzewa z przywiązaną do niego białą kobietą. Była ona oplątana siecią czarnych lijan i usta miała zakneblowane chustką.
Biała żona Keramusa-Keita miała oczy zamknięte. Może zemdlała, a może już nie żyła? Tego nie wiedziały czarne mściwe kobiety, zadrosne nie o miłość, lecz o podarki i nie patrzyły na swą ofiarę. Stały, nadsłuchując podobne do czujnych hyjen, gdy te grasują przed świtem, łaknące żeru.
Nagle gdzieś zdaleka rozległ się przeraźliwy krzyk spłoszonego nocnego ptaka, trwożny, rozpaczliwy. W chwilę po nim z łopotem skrzydeł zerwały się kuropatwy; coś dużego, tratując trzciny, przemknęło w ciemności; centkowana cyweta bezładnie miotała się w przerażeniu śród kamieni... wszystko uciekało niby przed pożarem dżungli.
Jednak krwawa łuna nie grała na niebie i na wierzchołkach drzew, nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie można było zauważyć wznoszących się słupów dymu i wyrywających się, wściekle pląsających jeżyków i żagwi płomieni, a jednak wszystko co żyło i czaiło się w dżungli, w popłochu uciekało przed niewidzialną nawałnicą.
Czarne kobiety, jak nieruchome widma, wciąż stały nadsłuchując.
Nareszcie odróżniły śród nocnych odgłosów cichy, tajemniczy szmer, co chwila się wzmagający.
Stały jeszcze chwil kilka, aż dojrzały zająca, który wypadł z pobliskich zarośli, lecz, zrobiwszy kilka rozpaczliwych susów, runął na ziemię a wtedy natychmiast opadła nań czarna płachta...