Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łódź leciała z pędem wJchru, przeskakując z fali na falę, lub spadając w czarną otchłań między niemi, nurzała się w wodzie, płynęła bokiem, obnażając całe swoje dno aż do kilu, i znowu aż do steru zarywała się w nadbiegającej fali.
Wicher przeszedł w straszliwy huragan.
Nagle na prawo od łodzi z ciemności, z powichrzonej, porwanej na strzępy mgły, z bryzgów, piany i całych ścian podnoszącej się i padającej z łoskotem i hukiem wody, błysnęło światełko, jeszcze raz i znowu dwa razy jedno po drugiem.
— Co to? — pomyślał Duquesne. — Sygnały?
Zaczął wytężać wzrok, usiłując przeszyć ciemność nocy, pełnej zgiełku, zgrozy i rozszalałej walki. Nagle siedzący za nim przy sterze Brahim runął na niego, otoczył jego ręce silnemi ramionami i ścisnął.
— Mhammed! — zawołał rybak, starając się przekrzyczeć ryk huraganu i morza.
Ten obejrzał się i, kiwnąwszy głową, zaczął szperać na dnie łodzi. Wreszcie wstał, trzymając w ręku powróz. Pochylił się i zaczął uwiązywać go do dużego kamienia, leżącego tuż przy maszcie. Gdy Mhammed skończył z tem, przeskoczył przez stos mokrych sieci i stanął przed Duquesne.

— Słuchaj ty, nędzny „nesrani“[1] śledzisz nas? nie wypieraj się, bo widzieliśmy twoje ślady na piasku koło naszej jaskini. Przeklęty giaur! Zginiesz za chwilę, a żeby śmierć była ci cięższą, wiedz że wielki wódz Abdel-Krim jeszcze w tym

  1. Nesrani — nazarejczyk, chrześcijan.