Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, tak, Naido! — zawołał w uniesieniu. — Tyle dni miłości ominęło nas...
— Miłość — to burza, panie mój... — szepnęła. W jednej chwili przynosi ona więcej deszczu życiodajnego, radosnego w swej świeżości powiewu niż całe lata jałowe i smętne: zmusza niebo stać się głębszem i czystszem, kwiaty — sączyć woń przenikliwszą i piękniejszą....
— Naido... miłość nasza nieśmiertelna!...
— Miłość nie zna śmierci, lecz kochankowie umierają często... — odparła.
W tej chwili pochyliły się, skrzypnęły i trwóżcie zaszumiały sączące żywiczny oddech wierzchołki pinji, podniosła się chmura piasku i kurzu, z łoskotem zatrzasnęły się okiennice i drzwi domów pobliskich.
— Chamsin! Chamsin! — zawołał Ibrahim, radośnie spotykając gońca pustyni.
Naida mocniej przywarła do ramienia Druza. Biegli naprzód, niby wicher potężny rwał ich i unosił coraz dalej i dalej, aż minęli ostatnie zabudowania przedmieścia i ujrzeli morze.
Rozszalało odrazu, zwichrzyło się, posiwiało, pomarszczyło...
Z głębokich, otchłannych brózd wyrastały góry, uwieńczone rozpętanemi grzywami, bluzgające białą pianą, pogmatwane tysiącami skrętów wężowych, syczące bryzgami i płachtami wzburzonej, wyrzucanej w powietrze wody, ciężkiej, bezbarwnej, słonej.
Mgła żółta zwisała nad ryczącym chaosem morza, wsiąkała, siała nowe szaleństwo.