Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ibrahim szybko szedł ku domowi, widząc, że na spotkanie jego, ledwie dotykając ziemi lekkiemi stopami, biegła kobieta...
— Naido!... — krzyknął, jak ptak zbłąkany w mroku...
Jakżesz szybko, nielitościwie szybko mijała ta noc, upojna, nasycona wonią żywicy i morza rozedrgana szmerem pinji, graniem owadów westchnień nieznanych istot, a może duchów, błąkających się w cieniu starych meczetów i wspaniałego Seralu, który widział wypadki, nikomu nieznane, utajone na zawsze!
Wszystko przemija
Jak paciorki nieskończenie długiego różańca, czas przebiera palcami minuty i godziny, dnie, noce, lasy i życie drobnych, nikczemnych, nędznych istot, lata i czyny wspaniałych i potężnych, a nigdy nie powraca do nich. Znikają one jak chybki zygzak błyskawicy w ciemnej otchłani przeszłości...
Minęła ta noc.
Słońce stało już wysoko...
Z domku, otoczonego sosnami, wyszło dwoje ludzi — mężczyzna i kobieta. Szli przyciśnięci do siebie trzymając się za ręce.
— Teraz nie rozstaniemy się nigdy! — mówił Ibrahim ben Atrasz. — Tyle czarnych dni upłynęło w rozłące i smutku!
Zajrzał w twarz kobiety, okrytej czarczafem.
— Mów, Naido! Chcę usłyszeć twój głos! — rzucił namiętnie.
— O, panie mój! — szepnęła. — Nie rozstaniemy się aż do śmierci mojej lub twojej...