Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za nim stał chudy Arab i obojętnie przyglądał mu się, czyniąc znak salamu.
— Jestem... — odparł góral, rozumiejąc, że niegodne jest wojownika ukrywać sławne imię swoje.
— Posłany jestem do ciebie od Naidy... tancerki... — szepnął Arab.
Ibrahim gwałtownie podniósł głowę i oczy mu błysnęły.
Nic nie odrzekł.
Zaczaił się i skupił w oczekiwaniu niecierpliwem.
— Naida posłała mnie do ciebie, sidi... Chodźmy!... — rzekł nieznajomy.
Druz nie odzywał się.
— Pani moja kazała mi powiedzieć tobie, że słowa jej są zewem miłości i tęsknoty, sidi...
Usłużne wspomnienie ożywiło nagle przeszłość. Krew gorącą falą buchnęła do głowy, serce tętniło głośno, w oczach migotały błyskawice.
Zapomniał o wszystkiem. Chwytając Araba za ramię, krzyknął:
— Na Allaha! Prowadź!...
Biegli prawie, mijając meczet Dżamia-el-Kebir i kierując się ku przedmieściu Nahr-el-Kell.
Szli długo.
Wreszcie Arab zatrzymał się i szepnął:
— Jesteśmy u celu! Ten dom w ogrodzie... Wchodź śmiało... Niech Allah da ci szczęście i radość tej nocy, sidi...
Przewodnik zniknął w ciemności źle oświetlonej ulicy.