Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O-o! — przeciągnął blady, mały człowiek. — Wy jesteście najbardziej dzicy, a dlatego najprędzej zginiecie...
— Na Allaha!... — wzdrygnął się Druz i poszedł ku wyjściu.
Biegł w stronę miasta.
Gdy gwar i zgiełk ogarnęły go, uspokoił się.
Po raz pierwszy miasto giaurów przyniosło mu ukojenie.
Z wdzięcznością i szacunkiem spoglądał teraz na samochody, na krążący nad portem hydroplan, na armaty, stojące przed pałacem gubernatora, na trójkolorową flagę z cedrem zielonym w środku płachty, na wysokie gmachy francuskie...
— Musimy to wszystko zdobyć dla szczęścia Arabji! — pomyślał i tupnął nogą. — Zdobyć, drogo za to zapłaciwszy... chociażby wiekami niewoli. Dotychczas gnębili nas ciemniejsi od nas, teraz — inaczej... Musimy się uczyć!...
Z minaretu dopłynął jękliwy głos muezzina:
— La Illa Illah Allah u Mahomed rasul Allah...
Arab nachmurzył czoło.
— Koran zakazuje rzeczy nowych, nieznanych... — przypomniał sobie.
Westchnął.
— Allahu — Obrońco! — szepnął. — Jesteś Bogiem prawowiernych, nie wstrzymujże ich na drodze, prowadzącej do zguby! Daj nam wskazówki, abyśmy znaleźli inne ścieżki, prowadzące do nowego życia i wolności, której nikt już nam nie odbierze! O, Allahu — Sędzio, Allahu — Ojcze, Allahu — Królu Królów, Allahu Miłościwy, Allahu — Światłości przedwieczna!