Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do stolika przysiadł się inny gość.
Drobny, chudy, karownik portowy, jeden z tych, których ciężka dola rzuca po świecie.
Zdjął czapkę. Trzy głębokie, straszliwe blizny przecinały mu głowę w rożnych kierunkach.
Arab poznał odrazu, że były to ślady ciosów jataganu.
Spojrzał pytająco na sąsiada.
Ten uśmiechnął się melancholijnie i rzekł cichym głosem:
— Tak, tak! Jataganem zadano mi te rany. Omal nie wypuścili ze mnie duszy Beduini! Kupiłem u nich kawałek ziemi i założyłem osadę na Szat... Do roku napadli na mnie, zabili mi żonę i dzieci, a mnie poranili...
— Za co? — zapytał Arab.
— Nie wiem! — odparł, podnosząc ramiona. — Zdaje się za to, że nie jestem muzułmaninem... Jakiś derwisz podjudził sąsiadów...
— Mściłeś się? — szepnął Arab.
— Nie! Sam jestem winien... Dostałem nauczkę za to, że chciałem wodę z ogniem pogodzić! Za naukę trzeba płacić, przyjacielu! Tak, tak, drogo nieraz płacić... Ale ty, mumenie, nie jesteś Beduinem?
Arab spuścił oczy, lecz po chwili spytał:
— A gdybym był Beduinem?...
— Powiedziałbym ci: „starajcie się nauczyć od białej rasy sztuki życia po ludzku!“ Lecz ty — nie jesteś Beduinem?... Góral? Z Hormonu? Z Libanu? A, może, z gór Ansarjów?
Arab potrząsnął głową i, wstając, szepnął, przenikliwie patrząc na nieznajomego:
— Jestem Druzem z Hauranu...