Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



II.

Alfred Duquesne istotnie popłynął z rybakami, tylko przed samem wyjściem z domu do worka ze słoikami włożył rewolwer Browning.
Gdy wyszedł z braćmi Bem Husseim na brzeg morza, nagle zerwał się wiatr. Poryw był tak nieoczekiwany i potężny, że podniósł chmurę piasku, zmieszał go z bryzgami wody morskiej i piany i cisnął w oczy ludzi. Morze wydawało się zupełnie czarne w nocnym mroku, lecz po tym porywie wichru zjawiły się na niem i biec zaczęły białe węże fal.
Morze szczerzyło kły, grożąc śmiałkom
Duquesne spojrzał na niebo. Poszarpana, czarniejsza od nocy chmura, wyciągając długie, skłębione macki, sunęła od zachodu, ogarniając cały horyzont.
— Burza nadchodzi... — zauważył młodzieniec, obejrzawszy się na rybaków.
— Boisz się? — rzucił Mhammed przez zęby, a w tem pytaniu brzmiała pogarda.
— O, nie! — odparł wesoło Duquesne. — Widziałem gorsze rzeczy i na lądzie, i na morzu. Nie boję się!
Bracia spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Po chwili Mahamed rzekł:
— Zapytałem się dlatego, gdyż sidi mógłby zostać, my tymczasem musimy płynąć. Makrele do jutra przejdą.