Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Robili to inni ludzie, zaufani, wierni, z duszą i sumieniem kupieni na zawsze, a nie wzbudzający żadnych podejrzeń, bo w żyłach ich płynęła szlachetna krew Beduinów, a imiona ich znali mężowie i niewiasty po namiotach wszystkich koczowisk.
To też, gdy „biały szeich Mekki“ odjeżdżał, starcy odprowadzali go tłumnie aż do granicy ziemi szczepu i żegnali błogosławieństwem.
W kilka dni później pułkownik Higgins siedział w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na placyk z majestatyczną figurą odlanego z bronzu jenerała Mauda, i, przeglądając doniesienia, uśmiechał się.
Kilka szczepów, dowodzonych przez Ibrahima Atrasza odmówiły Druzowi dalszego udziału, jedne — pod pozorem, że zbliżała się zima i należało przepędzić stada na nowe pastwiska, inne — że są wyczerpane pochodami i potyczkami z patrolami angielskiemi. Nawet najbardziej wojowniczy Wahabi i Snaa rozpierzchli się i powrócili do namiotów, do rodzin, do stad opuszczonych.
Jakiś zuchwały Beduin strzelił do wodza i zranił go.
Konne oddziały Anglików natychmiast zaczęły wkraczać wgłąb pustyni. Poszukiwały tylko Ibrahima ben Selima ben Atrasza, oznajmiając wszędzie, że nikt inny za powstanie karany nie będzie, zagrożono natomiast sądem doraźnym każdemu Beduinowi, który da u siebie przytułek buntowniczemu wodzowi.
Ibrahim zmuszony był ukrywać się nie tylko przed żołnierzami Wielkiej Brytanji, lecz i przed