Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opaskami; nie pytany odpowiadał na zwątpienia i utajone myśli wojowniczych, ciemnych synów pustyni, rozwiewał wahania i wyrzuty sumienia.
Jeździł długo, odwiedzając te szczepy, gdzie jeszcze nie zapadło postanowienie podtrzymania szerzącego się powstania, zręcznie siejąc obawę i przerażenie.
Dopiął swego celu blady człowiek o nikomu z prawowiernych nieznanem imieniu, zbudował tamę, przed napływającą falą buntu krwawego, rozbił jednomyślność i rozpaczliwą odwagę nomadów i już się nie bał, ani wojowniczych, niepodatnych na angielskie schlebianie południowych Wahabi i Snaa-Kisz, ani nawet wodza powstańców, Ibrahima ben Selima ben Atrasza.
Miał pewność, że ten szaleniec fanatyczny i przenikliwy zarazem, nie zostanie obrany „mahdim“ jednogłośnie. Wiedział że powstanie rozbije się o bierność i oporność odwiedzanych i urabianych przez niego szczepów.
Pułkownik Thomas Higgins posunął się w swoich zabiegach tak daleko, że polecił kilku najbardziej na złoto łakomym Beduinom uczynić zamach na Ibrahima i obiecał sporą sumę za pojmanie buntowniczego szeicha druzyjskiego.
Robił to jednak nie osobiście, bo czyżby mógł prawowierny mumen, dwakroć modlący się przed czarnym kamieniem Proroka, knuć zdradę przeciwko innemu prawowiernemu, który niedawno jeszcze miał sposobność ująć w swe dłonie święty sztandar Proroka i miecz Mahomeda i skierować losy szczepów pustynnych w przez siebie obrane łożysko?