Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Już coś obmyśliłeś, Higginsie?
Pułkownik skinął głową.
— Naturalnie, że z tem niema żartów! Postąpisz, jak będziesz uważał za wskazane i... praktyczne, przecinając radykalnie ten węzeł — dodał z całą stanowczością: — Nie wolno bawić się w sentymenty, gdy na kartę postawione są losy Wielkiej Brytanji!
Pułkownik, nie wyrzekłszy słowa, opuścił gabinet swego szefa.
Znowu blizkie i dalekie koczowiska Beduinów Uld-Amarat, Suffit, Regreg-Gharb i Gazef ujrzały przy swoich ogniskach pięknie mówiącego starą mową arabską bladego człowieka o bezbarwnych oczach i twardym wzroku. Nosił nizki keffieh z podwójną przepaską szkarłatną bogobojnego mumena, dwukrotnie odwiedzającego Mekkę i zanoszącego modły przed kamieniem zrzuconym z nieba ręką samego Allaha.
Nazywano go z szacunkiem „białym szeichem Mekki“ i z nabożeństwem i skupieniem słuchano przepowiedni jego o wielkiej przyszłości Arabji, gdy kraj ten wzbogaci się, rozkwitnie w spokoju i dogoni ludy cywilizowane w sztuce rządzenia, prowadzenia wojny i zaspokojenia wszystkich swoich potrzeb.
W namiotach wodzów człowiek ten naradzał się szeptem z szeichami, przekonywał ich i przyrzekał sutą nagrodę, łaski Feisala i wdzięczność surowego angielskiego „mutasarifa“, urzędującego w Bagdadzie.
Umiał przemawiać do tych prostaczych dzikich głów blady człowiek w keffieh z szkarłatnemi